Żałuję, że przegraliśmy tytuł Europejskiej Stolicy Kultury. Żałuję. bo warto było ten tytuł zdobyć, aby pokazać światu, że nie jesteśmy zapyziałym grajdołkiem, tylko miastem z tradycjami i historią, którą warto poznać i w niej uczestniczyć przy okazji różnych wydarzeń kulturalnych. Ale cóż... jak w życiu – inni byli lepsi. Lepsi, bowiem potrafili skupić wokół siebie wszystkich. Nie patrząc na opcje polityczne, dorobek czy wyznanie. Wrocław dlatego wygrał. Potrafił wznieść się ponad podziałami. Gratuluję !
A Lublin tradycyjnie tkwił głęboko we wszystkim, co dzieli. Dzieli ludzi. Na „naszych” i „obcych”. „Nasi” czyli PO-ludzie i ich poplecznicy plus animatorzy i luminarze kultury ( ambiwalentni politycznie) nie udźwignęli tego ciężaru. Nie dali rady po raz kolejny podołać wysiłkowi. Trudowi rozmów, przekonywania, uczestniczenia w życiu nie tylko miasta, ale bankietów, spektakli, kuluarowych rozmów. Nie chcieli zaprosić do tego działania wszystkich. Starych i młodych, bogatych i biednych, prawych i lewych oraz tych niezdecydowanych. To trudna sztuka godzenia wody z ogniem. W biednym mieście – to o Lublinie – dalej pokutuje myślenie, że lepiej innych nie zapraszać, bo mogą okazać się lepsi od nas. Tak było i jest nadal. I co z tego, że lubelski program był najlepszy skoro popierało go tylko grono nieznaczących w sumie ludzi. Kto bowiem zna naszych włodarzy w świecie? Nazwiska Żuka, Wysockiego, Grabczuka, Hetmana to chyba za mało? Kto optował za Lublinem w Sejmie? Kto w końcu rozmawiał w Brukseli o Lublinie? Jedna wystawa tytułu nie da. Tam trzeba być obecnym non stop. Tak jak Wrocław. A przy tym wszystkim, jak do tego Lublina dojechać? Wozem drabiniastym? A może najlepiej dojść tu na piechotę?
A „obcych” czyli wszystkich, których się obawiano, zostawiono na uboczu. Nie widziałem, ani nie słyszałem, aby poproszono posłów z innych ugrupowań o wsparcie tego przedsięwzięcia. A jeśli nawet, to chyba nie wystarczająco. Dlaczego nie poproszono o udział w staraniach Bohdana Łazukę, Stanisława Mikulskiego, Zbigniewa Hołdysa, Beatę Kozidrak, Budkę Suflera, Waldemara Malickiego, Tomasza Kawiaka, Piotra Szczepanika i wielu wielu innych o wsparcie? O dobre słowo na temat Lublina w ich światowych i krajowych peregrynacjach. Było na to sporo czasu. Zabrakło wyobraźni, czy przeważył strach. Obawa przed czym?
Z czego tak naprawdę Lublin słynie? Czy ktoś pomyślał o tym? Chyba tylko z Palikota i jego „występów” oraz ciągłego narzekania na brak pieniędzy i ludzi. Ludzi, którzy nie rozumieją władzy, polityki i samej kultury. Tak nas inni widzą. Tylko lokalna prasa pisała ciepło o lubelskich staraniach o ESK. Centralna prasa i zagraniczna czasem wspomniała o lubelskich dokonaniach. I tyle.
Marketingowcy odpowiedzialni za promocję miasta nie pomyśleli o wizerunku zewnętrznym. Nie chcieli tego widzieć, bowiem to trudne. Wymyślili logo, hasło i basta. A gdzie znalazł się Lublin dla ludzi, dla wszystkich? Potencjał, historia i ciągłe powoływanie się na tradycje - to za mało. Ileż razy można powoływać się na teatr Mądzika czy „Provisorium”? Czy sporadyczne wizyty P.Huelle wystarczą skoro Gdańsk startował w tej rywalizacji? Kto w Polsce zna „Teatr NN’ – mimo całej sympatii dla tej placówki? Gdzie w końcu w Lublinie mogą odbywać się spektakle dla kilku tysięcy widzów? W hali MOSiR ? Gdzie mają odbywać się koncerty rockowe i nie tylko dla fanów muzyki? Przy ulicy Rusałka? A skargi mieszkających obok ludzi? A może nad zaniedbanym Zalewem Zemborzyckim? A co z zaniedbaną „Chatką Żaka” mimo, iż rektorzy lubelskich państwowych alma mater w komplecie byli w komitecie honorowym? Gdzie potencjał akademickiej kultury? Jakoś go nie widać i nie słychać.
W koncepcji przeważyły życzenia i pomysły na przyszłość. Obiecankami nie zdobywa się tytułu, choć sporo w Lublinie zrobiono. Jednak to nie wystarczyło.
Byłem w Grazu, Linzu, Sibiu, Turku, Mariborze, Tallinie, Koszycach, Lubljanie, Płowdiw, Budapeszcie, Paryżu, Berlinie i Madrycie. W miastach tych wszyscy mieszkańcy – od miejskiego zamiatacza ulic po recepcjonistę w hotelu – wiedzieli o rywalizacji o ESK. W Lublinie było inaczej. Dlatego nie dziwmy się. Byliśmy blisko sukcesu, ale jak zwykle zawiodła arogancja i indolencja władzy. Arogancja polegająca na nieomylności działań decydentów oraz nieporadność i bierność wobec innych lublinian. A przy tym gdy dodamy pomoc finansową ministra Zdrojewskiego dla Wrocławia – wszystko staje się jasne. List protestacyjny to tylko łabędzi śpiew. Było za późno na cokolwiek.
Czasem porażka robi dobrze. Wyzwala nową energię. Pozwala na reasumpcję i refleksję. Myślę, że właśnie tak się stanie. Że nie skończy się nasza codzienna praca tylko na obiecankach, ale wyzwoli optymizm i nadzieję. Nadzieję bez której trudno żyć, a ona z kolei powoduje, że jesteśmy tacy bogaci wewnętrznym pięknem. Wykorzystujmy więc, to co tkwi w nas ku dobru nas samych. Lublin na pewno skorzysta.