- Kara przychodzi zwykle w ten sposób, że wygląda jak krzywda – pomyślał Władysław i powtarzał sobie tę myśl bo wyglądała mu na odkrycie
- Panie posuń się dalej! – głos zza pleców wyrwał go z kolejkowej zadumy. – Mruczy i mruczy.
- Niech się pani nie denerwuje – odwrócił się Władysław i dodał: - I tak to nic nie da, czy będę stał tu, czy metr dalej. Może koło południa przywiozą.
Kobieta odburknęła coś pod nosem. Na ulicy spowitej grudniowym przymrozkiem stała już prawie kilkusetosobowa kolejka.
- Kupię te śledzie, żeby nie wiem co – zapewnił sam siebie Władysław.
* * *
Tam w Stralsundzie, w 1941 roku, udało mu się z kolegami, oficerami zdobyć puszkę niemieckich sardynek. Cały drugi barak oflagu cieszył się, że mają przynajmniej jedną potrawę wigilijną. Zajadali się okruchami małej rybki, tak jakby jedli co najmniej kilka porcji świątecznego śledzia. Ale to było dawno. Później w Polsce na Zamojszczyźnie, święta były już ze śledziami. Nie było kłopotów z kupnem. A Robert jak się zajadał. Zwłaszcza gdy były przyrządzone w oleju rzepakowym. Zawsze Jadwiga podawała śledzie w takim oleju.
* * *
- Po kilogramie będą sprzedawać – usłyszał z przodu kolejki.
„Niech dadzą nawet po jednym – pomyślał Władysław – ale święta bez ryby to nie święta. Dla mnie i jeden wystarczy” – prowadził ze sobą samym cichy dialog. „Wymoczę w wodzie, włożę do oleju z cebulą i będzie. Mnie jeden wystarczy”.
* * *
I znowu.
Po raz któryś.
Przed oczami!
Dom z choinką w kącie, a niej bombki i cukierki w kolorowych papierkach. A Robert tak lubił zdejmować te cukierki ! Odwijał z papierka i zjadał zawartość, a zostawiał puste błyszczące pazłotko. Taki był cwany.
Jadwiga, choć druga żona, zawsze szła w pierwszy dzień świąt z Władysławem i Robertem na cmentarz: na grób Krystyny i córki Zosi. Krystyna to była pierwsza żona. Rozstrzelali ją w czterdziestym trzecim jako zakładniczkę; po kolejnej akcji partyzantów w Puszczy Solskiej. Zosia miała wtedy 5 lat. Wzięła małą do siebie Barbara, siostra Władysława. Ta z Warszawy. Potem Władysław wrócił z niewoli i było już dobrze. Ale zimą 1947 roku, Zosia zachorowała na zapalenie płuc. Nie pomogła nawet cudowna - jak na owe czasy – penicylina. Było za późno. Zmarła w przeddzień Wigilii i to była najsmutniejsza Wigilia. Potem każdego roku, w pierwszy dzień świąt, chodzili na cmentarz. Żeby podzielić się wspomnieniem jak opłatkiem. Żeby na grobach zostawić kwiaty.
Wracali na uroczysty obiad z tradycyjnym kieliszkiem wiśniówki, którą Władysław przyrządzał osobiście. Lubił tę nalewkę, dopóki nie zaprotestowało serce. Po zawale odstawił papierosy i alkohol.
W drugi dzień świąt Bożego Narodzenia budził Władysława i Jadwigę śpiew Roberta. Ich syna. „Wśród nocnej ciszy....” – intonował piskliwym głosem. Było świątecznie i wesoło. Robert wstawał i kolędował. Oczywiście za kolędę była zapłata. Czasem – gdy Barbara z mężem i dziećmi spędzali u Władysławów święta - było jeszcze gwarniej i radośniej, ale Władysław najbardziej lubił wigilie i święta w „swoim” trzyosobowym gronie. Jadwiga zawsze na te święta wkładała pod obrus trochę siana. Pachniało w całym domu.
W 1978 roku Jadwiga zmarła. Najpierw była choroba „Bürgera”, potem miażdżyca naczyń wieńcowych w końcu śmierć. Najbardziej bolesna.
Od tamtej pory wigilie spędzał sam z Robertem. Chłopak był duży, studiował na fizyce i w domu potrafił sam wszystko zrobić. Nawet struclę makową upiekł na pierwszą, bez matki. Śledzie też przygotował według przepisu Jadwigi. Kochał Władysława – tak po męsku i wierzył, że ojciec jest jego podporą, na której on, Robert może się zawsze wesprzeć. Rozdzieliło ich coś, pięć albo sześć lat temu. Po sierpniu. Poszło o przekonania. Władysław były żołnierz kampanii wrześniowej, a potem urzędnik – nie mógł zrozumieć Roberta. Młody student zafascynowany ideami, przekreślił wszystko i wyjechał do RFN. „Nie będę żył w kraju, w którym twoje pokolenie jest skompromitowane” – powiedział ojcu na odchodne w lipcu 1982 roku. Wyjechał na wycieczkę i został.
Wolał żyć i pracować u obcych. U tych, którzy kiedyś.....
* * *
- Bierze pan te śledzie czy nie?
- Tak. Poproszę...
Zapłacił i wyszedł z „Centrali Rybnej”. „Mam śledzie – będą święta”. Tak pewnie pomyślał.
- Dzień dobry, panie Władysławie! A może na „małą czarną”? – zaproponował Bolesław, sąsiad spod „szóstki”.
- Nie dziękuję – odpowiedział Władysław i pokazując śledzie w siatce, dodał: - Muszę je przyrządzić.
Ze skrzynki wyjął świąteczną kartę pocztową. Od Roberta ! Kolorowe refleksy biły ze srebrnej choinki wraz z napisem: „Frohe Weinachten und viel Gluck im Neues Jahr”.
„Dlaczego wybrał taką kartkę – zastanawiał się. Wcześniej przychodziły życzenia bez napisu w tym języku. Czyżby zapomniał?”
Władysław nie znosił niemieckiego. Wyjął z szuflady inne karty od Roberta. Na żadnej z nich nie było życzeń napisanych złotą germańską szwabachą. Przełknął w milczeniu i tę porażkę. Zaniósł śledzie do kuchni i wrzucił do miednicy.
- A teraz się pomoczycie – powiedział na głos.
Wrócił do pokoju i spojrzał na zdjęcie Jadwigi stojące na solidnym gdańskim kredensie.
- Razem spędzimy tę wigilię – powiedział w próżnię.
* * *
„Die Messe” – msza. „Der Gott“ – Bóg. Przypomniały się słowa używane przez Niemców także na okazję Bożego Narodzenia. Niemcy i Bóg: dla nich. nie było świętości. „Msza to sposób na robienie ze zwykłych Niemców obywateli Herrenvolku” - przybiegło na myśl zdanie kolegi z obozowej pryczy. I tam jest Robert....
Dzwonek u drzwi wyrwał z półsnu Władysława. Sąsiadka przyszła zaprosić go na święta do siebie. Odmówił.
- E, nic mi nie potrzeba – dodał, bo sąsiadka coś jeszcze mówiła, ale tak jakby z daleka, przez walące się nagle drzwi i ściany.
* * *
„ Tak cię prosiłem, Robert. Nic nie będzie .Żadnych kłopotów. Inni dawno już wrócili i żyją tu normalnie. Co cię tam trzyma? A ja tak bardzo ciebie potrzebuję. Po twoim wyjeździe miałem zawał. Ale daję sobie radę. Nawet śledzie kupiłem na te święta. Zrobię je w oleju rzepakowym. Tak jak lubiłeś. Czy tam też tak przyrządzają? Pewnie nie, bo Niemcy lubią na słodko.
Wiesz, że u nas już nie ma żadnych ograniczeń. Tylko mięso na kartki. Ale ja nie potrzebuje dużo. Nasza polska szynka jest przecież najlepsza. Dla nas dwóch wystarczy. Nie będę się już z tobą spierał. Możesz robić co chcesz. Wrócisz? Czy tam ci lepiej? A mówiłeś, że nigdy mnie nie zostawisz. Mama na cmentarzu. Tu jej grób a nie tam. Czy to teraz ważne kto miał rację? Ja zaznałem tu tyle porażek i goryczy. I żyję. Zapomniałeś jak zostałem bez pracy? Mówiłem ci, bo to było przed twoim przyjściem na świat.. Ja wierzę, że wrócisz.....”
* * *
Sufit biały. Inny od tego w domu. Lampa inna.
- Wesołych świąt, panie Władysławie – usłyszał kobiecy głos.
- Co się stało? – spytał Władysław.
- W porządku – powtórzył ten sam głos. – Już w porządku. Poleży pan kilka dni i wracamy do domu. Zemdlał pan i sąsiadka wezwała pogotowie. Nie można tak nie dbać o siebie.
- A co dziś mamy? – spytał Władysław.
- Boże Narodzenie, wszystkiego najlepszego, a tu czeka znajomy do pana – powiedziała pielęgniarka i odwróciła się na pięcie.
Wszedł pan Bolesław, ten spod „szóstki”.
- Trzymaj się chłopie ! I nie rób takich kawałów. Wystraszyłeś nas nieźle. A twoje śledzie przygotowała moja żona. Masz – dodał stawiając słoik na stoliku przy łóżku.
Za oknem śnieg prószył małymi płatkami. Inni chorzy rozmawiali ze swoimi bliskimi. Było jakoś podniośle i jakoś tak spokojnie. Może spał, może znowu drzemał i przebudziły go albo skrzypiące drzwi albo ten głos przy drzwiach:
- Ale proszę długo nie rozmawiać. Jest jeszcze słaby.
- Wesołych świat, tato – mówił Robert już od drzwi – wesołych świąt – i szedł z niepewnym uśmiechem i chyba płakał, a może tylko tak się Władysławowi wydawało, bo przez łzy gorzej widać.
Tekst z XII 1986 r.